Absolutnie uwielbiam nowe kosmetyki! Otwieranie pudełek z darami losu sprawia, że czuje się jak małe dziecko w Święta. Początkowo spoglądam ukradkiem, wczytuję się w obietnice producenta, zerkam na skład kosmetyku, wącham, macam, wcieram, nakładam, wklepuję... Czasem jednak to wszystko jest nie potrzebne - wtedy nazywam to miłością od pierwszego wejrzenia!
To pewnie dziwne, ale taka miłość w przypadku kosmetyków także się zdarza. Zwłaszcza tych organicznych i naturalnych. Co najlepsze nigdy nie jest ona platoniczna! Nie wiem czy to kobieca podświadomość czy jakaś niematerialna więź, a może wewnętrzne receptory podpowiadają mi "Tak! Ty właśnie będziesz mnie pieścił i o mnie dbał i... robił mi dobrze!". Tak było z Mokosh!
Orientalnie brzmiąca nazwa zwiastowała jakieś egzotyczne doznania. Coś, czego jeszcze nie było. Obdarowana zostałam peelingiem i balsamem z bambusa. Wszak do pandy mi daleko, ale na myśl o reinkarnacji widzę siebie jako miśka, który całe dnie spędza na... jedzeniu.
Dwa cudowne pudełeczka skradające jeszcze cudowniejsze zawartości. Minimalistyczne, estetyczne, a sama nazwa Mokosh znaczy tyle, co słowiańska bogini deszczu, opiekunka kobiet, ziemi i... płodności. Teraz już wiecie, że nie kłamię pisząc, że już na początku tkwiła w naszej relacji jakaś magiczna moc.
Solny peeling wzbogacony karite i olejami jojoba i migdałowym to rozkosz dla mojego ciała. Kryształki soli nie są zbyt małe, więc idealnie radzą sobie ze złuszczaniem naskórka, a olejki i masło nawilżają i natłuszczają skórę. Choć nie lubię tłustego filmu pozostającego na ciele, peelingi są dla mnie pewnym wyjątkiem. A to, co ten bambusowy gagatek robi z moją skórą zasługuje na Nobla! Pachnie obłędnie, złuszcza fenomenalnie, a olejki kończą całą robotę. Żyć, nie umierać.
Balsam z kolei należy to tych rzadszych. Czytając mnie regulrnie wiecie, że jestem fanką prawdziwego karite i nie mam problemu z tym, że coś się klei czy długo wchłania. Lubię jak pachnie i odżywia, a w tym przypadku rzeczywiście tak jest, choć mogłoby być... intensywniej? Żeby dogłębnie poczuć jego działania. Myślę, że to idealny kosmetyk dla kobiet w pośpiechu. Pozostawiony na skórze znika w maksymalnie 30 sekund, omamia zapachem, a kwas hialuronowy, d-pantenol i naturalny kompleks Hydromanil™ sprawiają, że skóra staje się idealnie wygładzona i długotrwale nawilżona.
To moje pierwsze spotkanie ze słowiańską boginią, ale z pewnością nie ostatnie. Jeszcze chwila i będzie po bambusowym... A w asortymencie sklepu czai się jeszcze peeling żurawinowy. Wiosna z kolei wiosną i rządzi się swoimi prawami - cytrusowymi i orzeźwiającymi. Jakże bym więc mogła nie spróbować?
Jakie zapachy królują u Was wiosną?
Słyszałam już o tej marce ale jeszcze nic nie przygarnęłam. Jak zrobi się troszkę luzu w szafce to wypróbuję coś :)
OdpowiedzUsuńNie znam tych kosmetyków. A wiosna dla mnie to zapach Green Tea od Elizabeth Arden, bo to taki wiosenny zapach :D cały czas go czuję ;)
OdpowiedzUsuńMarka mnie kusi, ciekawe jakby sprawdziły się te kosmetyki u mnie :)
OdpowiedzUsuńPierwszy raz słyszę o tej marce, ale bardzo mnie zainteresowałaś tymi produktami! :)
OdpowiedzUsuńA tak się zastanawiałam właśnie, co znaczy nazwa Mokosh :D
OdpowiedzUsuńZ tej marki mam jedynie białą glinkę znalezioną w ShinyBoxie. Obstawiam, że się sprawdzi, bo miałam już kiedyś białą glinkę, tyle że z Organique, i byłam bardzo zadowolona.
Trafiłam tutaj przypadkiem i wszystko mi się spodoba : treść, logo, nazwa, zdjęcia
OdpowiedzUsuńŚwietny blog !
Oczywiście obserwuję i pozdrawiam :)
great blog, very inspiring
OdpowiedzUsuńlets follow each other! just let me know and I will follow back :)
- www.angelaah91.blogspot.nl
pragnę tego peelingu <3
OdpowiedzUsuńlubie kosmetyki tej firmy :))
OdpowiedzUsuń